Z cyklu wyleciał Tai Woffinden. Brytyjczyk nie otrzymał dzikiej karty na starty w Grand Prix. Oznacza to, że w stawce pozostanie jedynie dwóch mistrzów, czyli Bartosz Zmarzlik oraz Jason Doyle. To najgorsza sytuacja od lat. Już dawno nie było takiej sytuacji, żeby w cyklu było tak niewielu mistrzów świata. Obniżają poziom, mistrzostwa coraz mniej prestiżowe Rywalizacja o tytuł mistrza świata traci prestiż. To umniejsza sukcesy wielkiego czempiona Bartosza Zmarzlika. Polak przez słabszą konkurencję jest zaczepiany przez kibiców, ekspertów, że ma po prostu łatwych rywali, a tytuły nie smakują jak te Golloba, Hancocka czy Pedersena. I to dziwić nie może, bo w ostatnich latach totalnie zdominował resztę pretendentów. I dziwić to nie może. Jedynym żużlowcem, który postawił się zawodnikowi Orlen Oil Motoru Lublin był Artiom Łaguta. Rosjanin wyrwał Polakowi nawet tytuł, lecz prawa do obrony mistrzostwa nie otrzymał. Zmarzlika straszyć potrafił także Leon Madsen, lecz w ostatnich latach nie idzie mu tak dobrze, jak chociażby w 2019 roku, kiedy tytuł przegrał zaledwie o dwa punkty. Może się śmiać, to bułka z masłem Patrząc na tegoroczną obsadę, to Zmarzlik może się jedynie śmiać. Ciężko znaleźć zawodnika, który może mu zagrozić. Doyle ma już najlepsze lata za sobą i tylko on zna smak złota. Trzeba być nadmiernym optymistą, żeby liczyć na to, iż Doyle nagle wystrzeli i wróci do najlepszej formy. Wydaje się, że jedynie trochę emocji może dać Robert Lambert, który notuje progres i zbiera ogromne doświadczenie, a także Leon Madsen, gdzie nowy klub może dać zawodnikowi wiele świeżości, tyle że nie w tym roku, bo jego także zabraknie w cyklu. Więc, prawdziwym rywalem Zmarzlika jest... sam Zmarzlik. Jeśli nie złapie kontuzji, ani gigantycznego spadku formy, to raczej nikt go nie zatrzyma. Poziom reszty uczestników pokazuje fakt, że Zmarzlik zapewnia sobie złoto już przed ostatnią rundą.